Expedycja 2006 Mahrab

Pierwszego listopada, w strugach deszczu, czwórka uczestników Expedycji wsiadła do samochodu, by w ciągu dwudziestu dni pokonać ponad 11 000 kilometrów, docierając aż do zachodnich krańców Sahary. Rozpoczęła się Expedycja Mahrab 2006.

pustynia
Opracował: mtsrs
Podróżnicy (wyłonieni w konkursie internetowym) prowadzili na zmianę SsanYong Korando. Ku naszemu zdumieniu samochód bez zarzutu wytrzymał ekstremalne warunki, na jakie go narażaliśmy (upał, różne nawierzchnie i warunki pogodowe, średnio ok. 550 km dziennie...), nawet koła nie wymagały wulkanizacji. Jedynym problemem (za to bardzo dokuczliwym) były niesprawne wycieraczki, które dopiero w Maroku udało nam się naprawić.
Podróż rozpoczęliśmy w nocy, starając się nie oglądać za siebie. Dość szybko przejechaliśmy przez Słowację, Austrię i Niemcy, zatrzymując się tylko na chwilę w Rosenheim. Pogoda była wciąż bardzo listopadowa (to, że wycieraczki nie działały, odkryliśmy, niestety, bardzo szybko) aż do Francji, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka godzin w otoczonym romańskimi murami miasteczku Aigues – Mortes, skąd wyruszyły dwie wyprawy krzyżowe. Mimo niesprzyjającej pogody poszliśmy na krótki spacer po plaży. Było to nam bardzo potrzebne po prawie 40 godzinach spędzonych wyłącznie w samochodzie...
Na szczęście kolejną noc spędziliśmy w hotelu w miejscowości Calella w Hiszpanii.
Przez następne dwa dni przemierzaliśmy Barcelonę, zwiedzając, ile tylko się dało. Zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że w czasie Expedycji odwiedzimy wiele miejsc, które trudno nam będzie opuścić zbyt szybko. Barcelona okazała się miastem niezwykłym i choć europejskim – odrobinę orientalnym. Na ulicach stały dziesiątki mimów w niezwykłych przebraniach, nad naszymi głowami wznosiły się budynki projektu Gaudiego, przywodzące na myśl egzotyczne rośliny. W tym wielkim mieście, stolicy Katalonii, jest wiele niezwykłych miejsc, a każde z nich skłania, by zostać tam przez chwilę...
Noc spędziliśmy na campingu w okolicach Barcelony, stamtąd dojeżdżając do miasta kolejką podmiejską. Przy okazji podjęliśmy pierwszą (kilkugodzinną, ale bezskuteczną) próbę naprawy wycieraczek.
Pozostałą część Hiszpanii podziwialiśmy już tylko z okien samochodu. Razem z kilometrami zostawiliśmy w tyle deszcz, ponurą jesienną pogodę i znane nam krajobrazy. Południe Hiszpanii przypomina już Afrykę. Z każdą godziną byliśmy dalej od wszystkiego, co znaliśmy do tej pory.
Nareszcie dotarliśmy do przystani i po godzinie kołysania, złowieszczych trzasków lin i smętnych dźwięków syreny opuściliśmy prom, by po raz pierwszy postawić stopę na wybrzeżu Afryki.
Ponieważ Ceuta należy jeszcze do Hiszpanii, dopiero po opuszczeniu miasta przeszliśmy przez punkt kontroli granicznej, zresztą z dużym trudem. Celnicy byli wyraźnie znudzeni i postanowili przedłużać procedurę, ile tylko sie dało. Nareszcie przedarliśmy się przez znienawidzone stosy formularzy i deklaracji (po co potrzebny był numer nadwozia samochodu?), by w Maroku spędzić kolejną noc w samochodzie, w którym każdy z nas zdążył już sobie wymościć w miarę wygodny grajdołek.
Z dobrze zasłużonego snu wyrwało nas niestety stukanie w szybę i jakieś głosy. Otóż nasz samochód (stojący na plaży) dostrzegli patrolujący teren policjanci i troskliwie pomogli nam zaparkować auto lampy autobusowe w bardziej bezpiecznym miejscu.
Istotnie, trudno o miejsce bardziej bezpieczne niż przed wejściem do komisariatu.
Pierwszy dzień w Maroku był dla nas dość dużym szokiem. W miasteczku Tetouan po raz pierwszy odwiedziliśmy medynę, czyli stare miasto – skomplikowany labirynt ciasnych uliczek i placów, pełen maleńkich straganów i niewiele mniejszych sklepów, przepełnionych jednak towarami najróżniejszymi, od dywanów po breloczki na klucze. Przeciskaliśmy się przez tłum hałaśliwych sprzedawców, niewiele mniej głośnych kupujących, zajętych ulubioną tamtejszą rozrywką, czyli targowaniem się o wszystko, grupek dzieci proszących o pieniądze i czekoladę, szarych osiołków kroczących przez tłum ze stoickim spokojem...Mijaliśmy pachnące odurzająco perfumiarnie, a następnie garbarnię, gdzie nad parującymi naczyniami pochylali się półnadzy mężczyźni, tak skupieni na pracy, że nie dostrzegali już nawet potwornego smrodu garbowanych skór zwierzęcych.
Szybko doszliśmy do wniosku, że Tetouan nie stanie się dla nas miejscem dłuższego postoju, i przenieśliśmy się na plażę, do Larache, miejscowości wypoczynkowej (hotel!), gdzie znów nie udało nam się zmyć znużenia w morskich falach, bo woda była zimna. Spędziliśmy za to miły wieczór obserwując miasto - senne w dzień, o zmroku budzące się do życia i po kilku godzinach znów zastygające w bezruchu.
Rano obudził nas szum deszczu. Tym razem naprawa wycieraczek stała się konieczna. Spędziliśmy kilka godzin poszukując warsztatu, w którym ktoś mówi po francusku, a następnie w oczekiwaniu na wykonanie usługi. Nareszcie udało się! Z błyskiem radości w oczach obserwowaliśmy pełne gracji ruchy wycieraczek przez następnych kilka godzin. Krajobraz Maroka zresztą skryła ściana deszczu.
Późnym popołudniem przejechaliśmy przez Rabat – stolicę Maroka. Zamiast jednak zatrzymać się w stolicy, postanowiliśmy dotrzeć do Casablanki. Miasto unieśmiertelnione w jednym z najsłynniejszych romansów w historii kina musiało przecież mieć coś z niezwykłej elegancji czarno białych filmów.. – z takim przekonaniem zagłębiliśmy się w gąszcz przerażająco niebezpiecznych ulic Casablanki, która okazała się równie czysta, jak piękna, czyli ani trochę.
Powinna za to wygrać nagrodę dla najbardziej niebezpiecznego dla kierowców miasta świata. Najwyraźniej nie obowiązywały tu żadne przepisy, kierowcy z ogromną szybkością wymijali siebie wzajemnie i dziwne pułapki, jak kontener ze śmieciami na środku pasa ruchu czy przechodzące spokojnie osiołki. Zanim dotarliśmy do hotelu, byliśmy roztrzęsieni. Żadne nasze dotychczasowe doświadczenia nie mogły nas przygotować na jazdę samochodem po Casablance.
Część z nas wybrała się jeszcze wieczorem na zwiedzanie miasta. Pozostali dopiero następnego dnia rano (podczas zwiedzania medyny) mieli okazję przejechać się po Casablance taksówką. W czasie szaleńczej jazdy pocieszała nas tylko świadomość, że skoro kierowca w ten sposób zarabiał na życie, to zgodnie z prawem selekcji naturalnej musiał posiadać nadludzką zdolność omijania niebezpieczeństw... Jednak mimo pokrzepiania sie tą myślą dopiero po opuszczeniu Casablanki odetchnęliśmy pełną piersią.
Na szczęście kolejny przystanek wyprawy – Czerwone Miasto Marrakesz – okazał się miejscem tak niezwykłym, że z nawiązką wynagrodził nam wizytę w Casablance. Przez dwa dni mieszkaliśmy w hotelu przy placu Dżemaa-el-Fna i z trudem przychodziło nam go opuścić, by zwiedzić resztę miasta. Plac okazał się pełen niezwykłych towarów, wszędzie rozbrzmiewała muzyka, na wietrze łopotały rozwieszone na stoiskach dywany, a wieczorami pojawiali się połykacze ognia. Plac, na którym przez wieki sprzedawały swoje towary karawany z odległych krain, gdzie kupowano niewolników i załatwiano ciemne interesy z zamaskowanymi zabójcami, gdzie za czerwonymi murami działo się wiele miłosnych historii – do dziś opowiada podróżnikom swoje legendy i rzuca na nich czar, który nikomu nie pozwala odejść.'
Dopiero po dwóch dniach zdecydowaliśmy się na opuszczenie Marrakeszu i Route du Tizi-n-Tes przejechaliśmy przez góry Atlas. Po drodze podziwialiśmy krajobraz – widok coraz piękniejszy za każdym zakrętem, choć wydawałoby się, że to już niemożliwe...zauroczeni, nie dostrzegliśmy nawet upływu czasu, choć dopiero wieczorem dotarliśmy na miejsce noclegu – do Sidi Ifni, sennego miasta na wybrzeżu.
Następnego dnia udaliśmy się na Plage Blanche, po drodze zatrzymując się tylko w Gulimini – mieście nazywanym Bramą Sahary. Choć pustynia kusiła, obraliśmy przeciwny kierunek.
Resztę tego dnia i cały następny spędziliśmy na dzikiej, pustej plaży, śpiąc pod namiotem, podziwiając miriady gwiazd nad głowami i zmywając z siebie znużenie w błękitnych falach oceanu.
Kiedy wreszcie – z żalem i po odkopaniu samochodu, który utknął w piasku – odjechaliśmy, postanowiliśmy podróżować bocznymi drogami. Zatrzymaliśmy się w kilku oazach, witani gościnnie przez mieszkających tam ludzi. W tych rejonach turystów jest niewielu i mieliśmy okazję nauczyć się wiele o kulturze i społeczeństwie Maroka. Wokół nas wznosiły się ostre szczyty gór czerwonych jak mury Marrakeszu.
Pierwszą noc spędziliśmy niezbyt wygodnie w miasteczku Akka, na tarasie, naprzeciw meczetu (śpiew muezzina okazał się bardzo męczącą pobudką). Drugą w As-Sawirze, jednak na zwiedzenie miasta mieliśmy tylko kilka godzin. Na cały dzień zatrzymaliśmy się dopiero w Szefszawanie, Błękitnym Mieście, o stromych uliczkach bielonych na niebiesko – domy, mury, drogi...Afryka pożegnała nas w wielkim stylu...
Później czekała nas szaleńcza podróż nadmorskimi serpentynami, budzącymi lęk i podziw jednocześnie, aż do Ceuty. Prom, kołysząc się dostojnie, ostatecznie oddalił nas od Afryki. Nostalgia została jednak szybko stłumiona przez zmęczenie - jeszcze przez dwa dni jechaliśmy niemal nieprzerwanie, by odpocząć dopiero w Polsce, we własnych łóżkach, wsłuchani w znajomy szum listopadowego deszczu.
Podpatrzone na: Expedycja Mahrab 2006
22/01/13, 07:02
Do góry
Zamknij
Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w ustawieniach Twojej przeglądarki.